niedziela, 8 listopada 2020

ROZDZIAŁ VI

 

Z dziennika Egona Erwina Kischa

17 września 1837

 

            Ta noc była jedną z najdłuższych, o ile nie najdłuższą, którą miałem przeżyć w swoim niekrótkim życiu. Zaraz po kolacji, wraz z moim przyjacielem udaliśmy się do naszych komnat. Trzy razy upewniałem się czy zamknąłem dokładnie drzwi na skobel, jak również czy wszystkie okiennice nie mają w sobie żadnej szczeliny, przez którą złe moce nie byłby w stanie przepuścić swoich macek. Z perspektywy czasu niezwykle irracjonalny wydaje mi się ten pomysł, bo gdzież by to konstrukcja z drewna i szkła miałaby zatrzymać moce, dla których bariery nie stanowią rzeczy tak wielkie i abstrakcyjne, jak przestrzeń i czas.

            Blask płomyków rzucany przez świece, nadawał mojej komnacie w miarę ciepły nastrój, łagodząc niemiłe uczucie, które towarzyszyła nam tego wieczoru. Zmęczony położyłem się na łóżku w nadziej na szybki sen, jednak z sobie tylko znaną złośliwością, ów sen nie nadchodził. O ile nigdy blask świec nie przeszkadzał mi w zaśnięciu, o tyle dziś było to nie do zniesienia. Jednakże jakaś dziwna siła… czyżby to strach… powstrzymywała mnie przed pogrążeniem mojego pokoju w całkowitym mroku. Strach irracjonalny, który można przypisać kilkuletnim dzieciom, ale powszechnie poczucie braku jakiejkolwiek logiki czy też racjonalności tego miejsca, usprawiedliwiała wiele czynności.

            Czas płynął, a sen nie nadchodził. Wierciłem się na moim sienniku, jednocześnie nasłuchując wzmagający się za oknem wiatr i coraz mocniej uderzające o szyby okien, krople deszczu. Skierowałem wzrok na świecie, które były już w jednej trzeciej wypalone, co pozwalało nasunąć wniosek, że męczyłem się tak przynajmniej dwie godziny.

            Nagle, aż podskoczyłem na łóżku. Strach uderzył dosłownie tuż obok, wyrywając mnie z mojego marazmu. Uderzenie było na tyle silne i nieoczekiwane, że serce i w ogóle całe ciało drżało w silnym przeświadczeniu panującej dookoła grozy. Co gorsza piorun ów, który tak na mnie podziałał, nie miał swojego źródła na zewnątrz, w dobywał się zza drzwi wejściowych do mojej komnaty. Strach ten miał postać niezwykle głośnego i przenikliwego wrzasku, jakby rozwarły się wrota piekieł i sam diabeł pragnął obwieścić światu o swojej obecności.

            Nagle znowu zapadła cisza, która trwała kilka, nie dłużej jednak jak kilkanaście minut. Cały czas drżąc, wstałem z łóżka i najciszej, jak tylko potrafiłem, podszedłem do drzwi, jednocześnie nasłuchując co się dzieje. Chwilę tak stałem, niczym ciekawska służka, przytykając ucho do drewnianych podwoi. Serce waliło mi na tyle mocno, że przez moment szybkie kroki, które dochodziły z korytarza, pomyliłem właśnie z jego biciem. Dopiero energicznie dobijanie się do drzwi i głos mojego przyjaciela, który zza nich dochodził dały mi do zrozumienia, że nic z tego co się działo, nie było jedynie omamem.

- Egon! – lekko stłumiony głos mojego przyjaciela przebijał się przez drzwi do moich uszu – Egon! Jesteś tam?! To ja!

- Nikola?!

- Tak otwórz!

            Po chwili wahania odsunąłem skobel, nie zdążyłem do końca uchylić skrzydła, gdy mój przyjaciel wpadł do mojej komnaty i jednym ruchem zatrzasnął i zaryglował drzwi z powrotem. Na tyle, na ile mogłem się wtedy skupić, zorientowałem się, że był ubrany w ten sam strój, który miał na sobie wieczorem, natomiast w ręku trzymał coś dziwnego, pudełko z korbą i wystającym u góry, kulistym kształtem wielkości pięści, zrobionym ze szkła.

- Dobrze, że podobnie jak ja, także i ty pewnie nie zmrużyłeś oka tej nocy, bo pewnie stałbym pod twoimi drzwiami do sądnego dnia.

            Jakkolwiek Tesla chciał rozładować napięcie, które teraz panowało, ostatnie słowa jego wypowiedzi sprawiły, że ciarki przeszły mnie po plecach.

- Nie, nie śpię… - próbowałem uspokoić oddech – ale powiedz mi, czy ja już wariuję, czy ty też słyszałeś ten… nawet nie wiem, jak to opisać, słów mi brakuję na to, co się wydarzyło dosłownie kilka minut temu.

- Nie mój przyjacielu – Tesla starał się panować na głosem, choć można było wyczuć, że i jemu udziela się atmosfera strachu. A jeżeli Nikola ulegał powoli takim emocjom, człowiek, na który potrafił ograniczyć wpływ świat zewnętrzny na swój własny umysł, to znaczy, że sytuacja jest naprawdę poważna.

Usiedliśmy obaj, ja na krześle na środku pokoju, natomiast Nikala na moim łóżku. Obok położył przedmiot, który ze sobą przyniósł i któremu mogłem się teraz lepiej przyjrzeć, jednak nie dostrzegłem w nim więcej szczegółów niż za pierwszy razem, poza dwoma cienkimi drucikami, który z niego wystawały z okolic, gdzie znajdowała się korbka i szły w kierunku szklanej bańki.

- Nie mogłem zasnąć – zaczął Tesla – dlatego, też postanowiłem, że popracuję z nadzieją na to, że wysiłek intelektualny mnie zmęczy i tym samym pozwoli na nadejście snu – mówiąc to poklepał drewniane pudełko, które ze sobą przyniósł. – pozwól mój drogi, choć pewnie chwila nie jest najbardziej odpowiednia, że opowiem ci o moim wynalazku, ponieważ, jak podejrzewam, to właśnie jest powód tych wrzasków, których na obu tak zaniepokoiły.

            Nerwowo poruszyłem się na krześle, a jednocześnie po raz trzeci spojrzałem, tym razem ze zdumieniem, na to co Tesla ze sobą przyniósł. Postanowiłem jednak wysłuchać mojego przyjaciela, bo teraz, na tą drobną chwilę górę nad strachem wzięła ciekawość.

- Tak, pozwól, ze zacznę od początku, który postaram się streścić najlepiej jak tylko potrafię, ale może to nam pozwoli zrozumieć to, co się tutaj wydarzyło. Otóż, jak sam wiesz od jakiegoś czasu ukierunkowałem swoje badania na pewną dziedzinę, która być może pozwoli, usprawnić nie tylko życie pojedynczego człowieka, ale pójdzie w skalę makro i da początek na zrobienie kolejnego kroku w aktualnej rewolucji, jaka ma miejsce w przemyśle – tutaj Tesla zrobił pauzę, podnosząc jednocześnie rękę do góry, dając do zrozumienia, abym starał się nie przerywać – projekt, któremu nadałem roboczą nazwę „elektryczność” zakłada, że pewne czynności będą wykorzystywane automatycznie, podobnie jak to ma miejsce teraz w przypadku maszyn parowych, jednakże wydajność będzie zdecydowanie większa. Skąd taka pewność, zapytasz pewnie. Otóż mój drogi przyjacielu, zapewne nieraz widziałeś drzewo powalone przez piorun. Roztrzaskany w drzazgi w ułamek sekundy, jaka to musi być moc! – Akcentując ostatnie słowa, Nikola aż klasnął w dłonie z zachwytu. Teraz można widzieć po nim, jak powoli odcinał się od świata zewnętrznego, pochłonięty swoim… nie wiem jak to nazwać, zapałem naukowym, który nosi w sobie pewne znamiona szaleństwa?

- Zgaduję, że snujesz wizje opanowania tej siły? Nie rozumiem jednak, jak to ma się do tego co się…

- Już tłumaczę, proszę cię przyjacielu, daj mi jeszcze chwilę. Rozumiem twoje zaniepokojenie i zapewne uważasz iż oszalałem, skoro w takiej sytuacji prawię o takich rzeczach. Niemniej im bardziej to wszystko analizuję, tym bardziej jestem przekonany, że na chwilę obecną nic nam nie grozi, a dokładniej, tak długo dopóki mamy to – tutaj wskazał dłonią swoje urządzenie.

- Teraz to już nie rozumiem. Chcesz powiedzieć, że to… urządzenie, które przyniosłeś, nas ochroni?

- Cierpliwości przyjacielu. Wyobraź sobie teraz, że ta moc pojedynczego pioruna została przez człowieka okiełznana. Ba! Człowiek jest w stanie samodzielnie taką moc wyzwolić! Wiem o co teraz spytasz. W jaki sposób taką energię wyzwolić, skąd czerpać jej źródło. Przyznam, że i jak sam długo nad tym siedziałem, bo taka maszyna parowa, czerpie moc z pary, którą wytwarza się poprzez spalanie węgla i tym samym podgrzewanie kotła z wodą, która zmienia swój stan skupienia. Nie będę cię zanudzał technicznymi detalami stworzenia, nazwijmy to źródła elektryczności, w którym można kumulować energię oraz opisami jego funkcjonowania, niemniej pochwalę się samym faktem stworzenia swojego rodzaju zbiornika, z którego taką energię można pobierać i wykorzystywać do własnych celów. I tutaj zbliżam się do sedna tego, co uważam jednocześnie za przełomowe, jak również za coś co może chronić nas przed tym miejscem. Nim jednak to zrobię, pozwól, że Cię o coś zapytam.

- Słucham.

- Czy – tutaj Tesla zniżył głos, niemal do szeptu – nie zauważyłeś czegoś osobliwego? Nie pytam o to miejsce, a po prostu o naszych gospodarzy?

- Pytasz o lady Florice i jej stangreta?

- Dokładnie. Wiem, że jesteś zręcznym obserwatorem i nie omieszkałeś już dokonać pewnej analizy. Chociażby fakt, jak ta kobieta zakradła się niepostrzeżenie do ciebie.

- Tak jak najbardziej, ale moje przemyślenia już znasz, czyżbyś zauważył coś jeszcze?

- Nie wierzę! – Tesla klasnął otwartą dłonią w kolano – normalnie wierzyć mi się nie chce, że ktoś taki jak ty nie dostrzegł wydarzenia tak oczywistego. Co jak co przyjacielu, ale ty powinieneś dostrzec to, co powinno być oczywiste.

- Drogi Nikola, czy mógłbyś nie trzymać mnie więcej w niepewności? – Czułem powoli wzrastającą irytacją. Szanowałem Teslę, ale jego wywody czasem zanadto wydłużały.

Teslę, jednak w najmniejszym stopniu nie zbiło to z tropu i kontynuował swój monolog.

- Czy zwróciłeś uwagę na wielkie lutro, które znajduje się w głównym holu na prawo od wejścia do pałacu?

- Tak, włoskie z XVI wieku, renesansowe.

- Dokładnie, a czy zauważyłeś coś jeszcze?

- Nie bardzo rozumiem do czego zmierzasz.

- Przypomnij sobie, że nigdy nasi gospodarze nie stawali przed nim, za każdy razem obierali drogę okrężną. Ale to jeszcze nic – Tesla jakby przewidział, że chce mu przerwać i po raz kolejny podniósł rękę, w uspokajającym geście – postanowiłem się temu przyjrzeć i dziś wieczorem, gdy kierowaliśmy się do komnat, zerknąłem jeszcze do głównego holu. Szczęśliwym trafem, spotkałem tam naszego znajomego stangreta, którym zdawałoby się nie zauważył mnie. Miałem szczęście, bo przechodził obok owego lustra i zgadnij, co zauważyłem. Nie dostrzegłem w nim żadnego odbicia, choć przechodził bezpośrednio przed nim. Nie ma mowy i przewidzeniach, gdyż jestem tego równie pewien jak tego, że tu siedzę i widzę cię przed sobą.

            Przyznam, że to co powiedział Nikola zainteresowało mnie. Gdybym usłyszał takie słowa od kogoś innego, pomyślałbym, że mam do czynienia z szaleńcem, z kimś niespełna rozumu albo przynajmniej z kimś z czyimi zmysłami poznawczymi nie jest do końca w porządku. Jednak w tym wypadku, naprawdę nie wiedziałem wówczas, co powiedzieć.

- To nie koniec – Tesla kontynuował po krótkiej przerwie – pozwól, że zadam ci jeszcze jedno pytanie. Czy jak tu jesteśmy, spotkałeś może za dnia naszych gospodarzy?

- Nie, zawsze pojawiali się wieczorem, chociaż nie zauważyłem, aby kiedykolwiek opuszczali pałac lub do niego przybywali. Zawsze zjawiali się późnym wieczorem…

- Dokładnie w momencie, kiedy słońce chowało się za horyzontem.

            Przez chwilę zastanawiałem się nad ostatnim zdaniem i faktycznie, tak właśnie było. Nigdy nie widziałem naszych gospodarzy w świetle dnia.

- I jeszcze jedna rzecz, sam zwróciłeś na wielką siłę stangreta wtedy, gdy pomagał Ci wysiąść z karocy – odruchowo złapałem się za ramię, które wówczas mężczyzna chwycił, jeszcze teraz miałem na nim niewielkie purpurowe siniaki, które powstały pod wpływem uścisku jego silnej dłoni.

- Tak pamiętam, że pomógł mi utrzymać równowagę, a uścisk miał naprawdę silny.

- Kolejna rzecz, której nie spostrzegłeś mój przyjacielu, zaiste to miejsce źle wpływa na twoje zmysły. Otóż mój przyjacielu on nie tylko pomógł ci utrzymać równowagę. Chwycił cię w taki sposób, że skupiając się na tym aby nie upaść i na bólu, że nie zauważyłeś, że ten człowiek trzymał cię przez kilka chwil w powietrzu.

            W tym momencie zamarłem, trafiony niczym obuchem wróciłem momentalnie do tamtego momentu, a przynajmniej starałem się rozchwianym umysłem przywołać to wspomnienie w najdrobniejszym detalu. Moment poślizgnięcia, chwycenie przez stangreta i… to jak przez moment przebierałem nogami…w powietrzu. Jak mogło mi to wtedy umknąć? Czyżby moje zmysły traciły ostrość?

- Powiem ci przyjacielu jeszcze coś – tutaj Tesla wziął głębszy oddech – jeżeli zbierzesz to wszystko i połączysz w całość, to mamy do czynienia z niczym innym jak z wampirami.

W ty momencie jakby uderzył drugi piorun, tym razem mocniejszy i celniej, bo wprost we mnie. Widziałem, że Nikola mówił coś do mnie, jednak jego słowa gdzieś ginęły gdzieś jakby ich autor oddalał się coraz dalej i dalej. W ich miejsce pojawił się inny głos, spokojny i czysty. Nie potrafię go dziś opisać, bo teraz z perspektywy czasu wydaje się on równie odległy, jednak wtedy był niezwykle wyraźny. Jeżeli miałby zidentyfikować jego źródło, to gdzieś wewnątrz mojego umysłu powstawały kolejne słowa niezależnie ode mnie.

            Ten głos kazał mi wtedy wstać i podejść do miejsca, w którym otwiera się okno. Później dowiem się od Nikoli, że w ogóle nie reagowałem na jego głos, a chcąc mnie zatrzymać był co chwila przeze mnie odpychany, choć ja nic z tego nie pamiętam. Wtedy liczyło się dla mnie tylko jedno, otworzyć okno i zaprosić do środka postać, która tam na mnie czekała.

 

Z dziennika Nikola Tesli

17 września 1837

 

            Gdy już wyłożyłem mojemu przyjacielowi z czym mamy do czynienia, nawet jeśli nie byłem tego osądu do końca pewien, to z dużą dozą prawdopodobieństwa. Zauważyłem niezwykłą zmianę w zachowaniu mojego przyjaciela. Skupiony i uważny wzrok, a jednocześnie nerwowe ruchy, które co jakiś czas zdradzały oznaki silnego napięcia, to wszystko gdzieś nagle zniknęło. Pomijając już fakt, że nie reagował na moje zawołania ani słowa, mruczał coś pod nosem. Z początku nie rozumiałem, o co mu chodzi, dopiero gdy wstał, słowa przezeń wypowiadane były coraz wyraźniejsze „otworzyć okno, otworzyć okno…”. Wstałem zaraz za nim i myśląc, że Egon potrzebuje świeżego powietrza, sam podszedłem do okna z zamiarem jego otworzenia, jednak w jednej chwili zamarłem, gdy tylko zbliżyłem się do szyby. Mimo panującego na zewnątrz mroku i blasku świeć, który odbijał się w szkle, nie dało się nie zauważyć postaci, która znajdowała się po drugiej stronie.

            Serce zabiło mi mocniej, a jednocześnie poczułem jak mój przyjaciel próbuje się przepchnąć, żeby otworzyć okno. W jednej chwili pochwyciłem go i ze wszystkich sił starałem się go odciągnąć. Nie było to łatwe, gdyż ten, jak w transie stawiał zaciekły opór i parł do przodu, dlatego też musiałem wytężyć wszystkie siły aby odciągnąć go na bezpieczną odległość. Właśnie w tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, co miało miejsce. Moja szarpanina z Egonem, to nie była tylko próba odwleczenie przyjaciela od danej czynności, którą wykonywał bezwiednie. To była walka o nasze życie, nasze dusze.

            Czytelnik, który wertuje stronice tego dziennika, już na pewno domyślił się, że postacią za oknem nie był nikt inni jak Lady Florica we własnej osobie. Jej białe oblicze i puste oczy wpatrywały się w nas i obserwowała naszą szamotaninę. Teraz już byłem całkowicie pewny, że Kisch był w jej mocy i że siły, z którymi mamy do czynienia, pochodzą od samego diabła, który wypuścił to plugastwo spod ziemi. Ta właśnie splugawiona dusza, usiłowała wpłynąć teraz na mojego przyjaciela i wymóc zaproszenie – czym jest owo zaproszenie, napiszę później, ponieważ, wspominając to zdarzenie, nie jestem w stanie powstrzymać drżenia rąk, a chcę, aby czytelnik miał jasność tego, co zaszło owej nocy.

            Szamotanina, a właściwie moje próby powstrzymania przyjaciela przed wpuszczeniem wampira do środka trwała prawdopodobnie dobre kilka minut. Sam nie wiem, gdyż każda sekunda zdawała się trwać wieczność i jedynie z czego mogłem to wnioskować, to z powoli opuszczających mnie sił. Egon jednak nie dawał za wygraną i nacierał dalej, odepchnięty na parę metrów, znów niebezpiecznie zbliżył się do okna. W trakcie tej szamotaniny potknąłem się o dywan, który nieco się pozwijał w trakcie tej szarpaniny i runąłem obok łóżka mojego przyjaciela. Kilka centymetrów dalej i najprawdopodobniej te zapiski już by nie powstały. Gdybym trafił głową w drewnianą ramę mebla, zapadłbym w wieczny sen.

            Na nasze szczęście pociągnąłem za sobą Kisch, który również runął na podłogę metr ode mnie, jednak szybkim ruchem poderwał się z niej i doskoczył do okna. Miałem jednak wystarczająco dużo czasu, aby zareagować i wykorzystać ostatnią deskę ratunku. Dźwigając się z kamiennej posadzki, porwałem z łóżka swój wynalazek i w momencie gdy Kisch chwycił za klamki okna, dopadłem do niego, przyłożyłem pudło do szyby i przekręciłem korbką. Szklana kula, która znajdowała się na wierzchniej części, która zawierała zwęglone włókna drewna bambusowego, rozjarzyła się silnym blaskiem, które oblało żółtawym światłem całe pomieszczenie.

            W tej chwili potężny skowyt, którego źródłem był nasz nieproszony gość, dopadł moich uszu, powodując niewyobrażalny wprost ból. Opadłem na jedno kolano, jednak nie przestając kręcić korbą, pomimo przeszywającego impulsu, który świdrował mi głowę zacząłem się modlić.

Ojcze nasz, któryś jest w niebie…

            Jeszcze jeden wrzask, po którym nastąpił przejmujący świst i wszystko jakby nagle zamarło. Komnatę Kischa znów wypełniła cisza, a sam Egon upadł na podłogę, chwytając się dłońmi za głowę.

niedziela, 13 listopada 2016

ROZDZIAŁ V

Z dziennika Nicola Tesli
16 września 1837

            Nie mam w zwyczaju spisywania swoich podróży, ani wszelakich przygód, które w tym czasie przeżyłem, czy też opisywać ludzi, których spotkałem. Toteż pióro moje, wprawione w opisy techniczne, poświęcone nauce nie jest tak sprawne jak mojego przyjaciela podróży E.E.Kischa, który ze słowa pisanego się utrzymuje.
            Zdumienie jednak, którego doświadczyłem podczas ostatnich dni pobytu w Tulcei, sprawiły, że niemożliwe jest przejście obok nich i okrycie całunem zapomnienia. Ale może od początku.
            Gdy dotarliśmy do zamku rodziny Serban, nieświadom jeszcze co nas czeka, udaliśmy się wraz z moim towarzyszem za stangretem, którego siła zarówno fizyczna, jak i charakteru mogła niejednego wprawić w zakłopotanie czy wywołać niepokój.
            Niemłody mężczyzna uporał się z naszym bagażem nad wyraz szybko i bezproblemowo, jakby nasze kufry podróżnicze były wypełnione samym powietrzem.
            W samym zamku, którego wystrój był dość surowy, czy wręcz ponury przydzielono nam komnaty w zachodnim skrzydle, które znajdowało się nad urwiskiem, skąd roztaczał się widok na ogromne połacie lasu, który wyrósł czterdzieści metrów niżej u stóp podnóża góry, na której wzniesiono pałac.
            Komnaty, które dostaliśmy, znacznie różniły się wystrojem od reszty. Chyba specjalnie dla nas je przygotowano. Wystawne tkaniny powieszone na ścianach w żadnym wypadku nie pasowały do tego miejsca. Podobnie drogie dywany – chyba tureckie albo perskie, nigdy nie znałem się na tym. Na jednej z kotar zawieszonych na ścianie widniał herb – rodu Serban jak mniemam – żółta tarcza i miecz na czerwonym tle.
            Ułożywszy swój bagaż na podłodze, podszedłem do drewnianego stołu, który stał pośrodku komnaty. Zastawiony był najprzeróżniejszymi smakołykami i trunkami, czym sprawił że niemal całkowicie zapomniałem o tajemniczej aurze spowijającej to miejsce. Podejrzewam, że Kisch – znany ze swojego nieposkromionego apetytu – raczy się już tymi wszystkimi delicjami, toteż sam zapominając o wszelkich manierach, siadłem za stołem. Barani udziec, który nałożyłem sobie na srebrny półmisek był idealnie wypieczony. Czerwone wino chyba dopiero co opuściło piwnice tego zamku, gdyż butelka była chłodna i nieco zakurzona.
            - Mam nadzieję, że posiłek będzie panu smakował.
            Dosłownie podskoczyłem na obcy głos, który dobiegał zza moich pleców. Szybko odwróciwszy się ujrzałem kobietę o czarnych włosach. Jej twarz w płomieniach ognia bijących z kominka przybierała lekko czerwonawy odcień. Oczy czarne i głębokie, czułem jak świdrują moją duszę. Ciarki przeszły mi po plecach, jednak kobieta albo nie dostrzegła mojego lekkiego przestrachu albo zignorowała, gdyż na jej twarzy nie drgnął nawet jeden mięsień. To co najbardziej mnie zaskoczyło, to fakt, że stała tuż za moimi plecami. Bezszelestnie przemieściła się od drzwi, które równie cicho otworzyła, do mnie, a to odległość około trzech metrów. Gdybym chociaż usłyszał szelest sukni ocierającej kamienna posadzkę czy też dywan, czy choćby skrzypienie drzwi, które na pewno zamykałem. A tu nic…
            - Czy coś się stało? – spytała, nie uzyskawszy odpowiedzi, jednak nie wykazywała przy tym zniecierpliwienia.
            - N…nie, absolutnie – wstałem od stołu – proszę wybaczyć nie usłyszałem jak pani wchodzi. Pozwoli pani, że się przedstawię Nicola Tesla do usług. Pani jak mniemam, włada tym wspaniałym zamkiem, lady Florico.
            Kobieta nic nie odparła, tylko przytaknęła. Wyminęła mnie i przeszła kilka kroków w kierunku kominka, przy którym się zatrzymała.
            - Bardzo mi miło panie Tesla – odparła nie odwracając się – choć słowo „władam”, jest tutaj nad wyrost. Władali mój ojciec i dziad oraz dalsi znamienici przodkowie mego rodu. Ja jedynie przebywam na zamku. Moja rola tutaj jest bardziej symboliczna.
            - Pani jest zanadto skromna.
           - Ależ skąd – odparła, a ton jej głosu, ani trochę nie uległ zmianie. Jakby recytowała wyuczoną na pamięć formułkę – Czasy się zmieniają, ludzie, obyczaje. Dawni panowie tych ziem odeszli w zapomnienie. Idzie nowe i trzeba się z tym pogodzić.
            Przez dłuższą chwilę staliśmy w milczeniu. Lady Florica wpatrywała się w tańczące płomienie ognia.
            - Życzę smacznego panie Tesla. Gdyby czegoś pan potrzebował, proszę zawołać mojego stangreta Vlada, który będzie do usług pańskich oraz pańskiego przyjaciela. Życzę dobrej nocy, a jutro wieczorem przystąpimy do interesów.
            - Dziękuję pani i również życzę miłej nocy – ukłoniłem się, gdy Lady Florica opuszczała pokój.
            Niepokój, który mi towarzyszył podczas jej obecności, nagle zelżał. Nie wiedzieć czemu, nie czułem się komfortowo, a wrażenie, które wywarła na mnie właścicielka zamku nie należało do najlepszych. I nie chodziło mi wcale o chłodny formalny ton wypowiedzi. Spotykając się przez całe życie z ludźmi z tak zwanych wyższych sfer, można zahartować się niczym stal na to, że ludzie tego pokroju patrzą na innych z góry. Ten niepokój miał w sobie coś mistycznego, coś czego nie potrafię ująć słowami. Ta kobieta mnie najzwyczajniej w świecie przeraża

* * *

            Pomimo niepokoju z jakim kładłem się spać – trzy razy sprawdzałem, czy zaryglowałem drzwi od mojej sypialni – spało mi się nad wyraz dobrze. Twardy sen przyszedł w jednolitej formie i nie opuścił mnie aż do późnego ranka kiedy to zbudziło mnie pukanie do drzwi. Przez moment zastanawiałem się czy w ogóle otwierać, gdy nagle dobiegł mnie głos mojego przyjaciela.
            - Tesla na wszystkie świętości! Żyjesz tam czy twoje ciało całkowicie zespoliło się już z łóżkiem?
            Nic nie odparłem, tylko w jednych chwili zerwałem się z posłania i odryglowałem drzwi. Gdy je otworzyłem, ujrzałem żywo rozpromienioną twarz Egona, który ubrany stał w korytarzu. Znałem dobrze u niego ten wyraz twarzy, który przywdziewał, gdy coś go zaintrygowało.
            Po dziesięciu minutach, stałem przebrany w jego komnacie. Kisch chodził nerwowo z kąta w kąt.
            - Zauważyłeś coś dziwnego? – spytał w końcu nie przestając krążyć po pomieszczeniu.
            - Mianowicie?
         - Taki wielki zamek. Służba od świtu powinna już krążyć i… robić coś, cokolwiek. A tymczasem ani żywego ducha!
            Nie wiedzieć czemu na dźwięk ostatniego słowa, znów przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz po plecach.
            - Wstałem dziś o szóstej i przeszedłem niemal cały zamek wzdłuż i wszerz. Istna pustynia.
            - Jesteś absolutnie pewien? – spytałem, nie chcąc ciągle dopuścić do siebie myśli, o tym jak dziwne i upiorne staje się miejsce, w którym przyszło nam przebywać.
            - Absolutnie – odparł z poważną miną Kisch – Zwiedziłem każde pomieszczenie, łącznie z piwnicami i nic.

* * *

            Dużo wysiłku kosztowało mnie, a zapewne także mojego towarzysza, aby nie zwariować. Do tego celu zażyłem swoje ulubione lekarstwo jakim jest praca. Pochłonięty całkowicie swoim projektem maszyny wytwarzającej wyładowania elektryczne – nawiasem mówiąc, muszę wymyślić dla niej jakąś lepszą nazwę – nie zauważyłem jak zbliża się wieczór. Czerwona już tarcza słońca powoli zbliżała się do linii horyzontu.
            Dopiero gdy w moim pokoju zrobiło się na tyle ciemno, że niemożliwe było czytanie prac naukowych, bez zapalonej świecy, oderwałem się od swoich zajęć i podszedłem do okna. Widok jaki malował się z tej strony, o zachodzie słońca wydawał się wspaniały. Lasy i pola poprzecinane tu i ówdzie cienkimi nitkami dróg. Hen w oddali niewielki jezioro, od którego lustra odbijały się promienie słoneczne, nadając mu srebrzysty połysk. W tym momencie całkowicie zapomniałem o tajemniczości tego miejsca i dałem się pochłonąć słodkiej zadumie.

* * *

            Z zamyślenia wyrwało mnie pukanie do drzwi. Przez chwilę docierało do mnie gdzie się znajduje i nie od razu podszedłem otworzyć wierzeje, za którymi stał Kisch. Wyglądał na zamyślonego i skoncentrowanego. Znałem ten jego wyraz twarzy, który przybierał, gdy jakiś problem go nurtował.
            - Ciekawa rzecz mój drogi – rzekł nim cokolwiek zdążyłem powiedzieć – mogę wejść?
            Wszedł nim zdążyłem się zgodzić i zamknął za sobą drzwi. Błogi stan, który mi towarzyszył, niemal natychmiast się ulotnił.
            - Wyobraź sobie, że cały dzień spędziłem przy wejściu do zamku.
            - Cały dzień? Przy wejściu? – nie bardzo rozumiałem, do czego zmierza.
            - Tak cały dzień – mówił dalej, jakby nie dostrzegł mojego zdziwienia – postanowiłem trochę popracować, a przy okazji – tutaj ściszył głos – spotkać się z naszymi gospodarzami, których liczyłem spotkać, gdy tylko będą wchodzić do zamku. Dlatego też wszystkie dokumenty oraz notatniki, przeniosłem do głównego holu.
            Upór Kischa i to, że kilka godzin siedział w jednym miejscu, po to tylko, aby rozwikłać zagadkę właścicieli zamku, wcale mnie nie zdziwiła. Nieraz to już dane mi było czytać reportaże mojego przyjaciela, który przebrany za bezdomnego odwiedzał miejskie przytułki w różnych miastach, aby opisać życie bezdomnych. Znany jest także jego artykuł o górnikach w kopalni soli w Wieliczce, gdzie wraz z wydobywcami czarnego złota przez tydzień schodził po ziemię, znosząc trudy, z którymi oni mierzyli się latami. Dlatego też zwykłe siedzenie przed drzwiami i wyczekiwanie na gości także mnie nie zdziwiło.
            W pewnym momencie Kisch zaśmiał się i przez dłuższą chwilę nie mógł tego śmiechu opanować. Stałem więc wpatrzony w mojego przyjaciela, który podszedł do stołu i nalał sobie trochę wina z karafki, która stała na stole.
            - I wyobraź sobie! – tym razem jego głos przybrał barwę wesołą, wręcz radosną. Zupełnie jakby opowiadał dobry żart – Wyobraź, że tak siedzę wpatrzony w te drzwi niczym sroka w gnat, a za mną ni z tego ni z owego zjawia się lady Florica. Mówię ci, istna kobieta kot. Wokół panowała taka cisza, że słyszałem wyraźnie bicie swojego serca. Bzyczenie muchy fruwającej po komnacie zdawało się istną kakofonią najprzeróżniejszych dźwięków, a tutaj pani tego zamku zakrada się do mnie jakby była jakimś duchem.
            Mówiąc to, Kisch znów zaczął się śmiać.
            - Mówię ci, istne szaleństwo.
            - A…czy… - chciałem powiedzieć cokolwiek, jednak czułem jak głos więdnie mi w gardle.
            - W każdym razie przychodzę do ciebie, gdyż jesteśmy zaproszeni na kolację.
            - Słucham?
            - Lady Florica zaprosiła nas na kolację. Podejrzewam, że chce jeszcze dziś sfinalizować transakcję. Powiem Ci przyjacielu – znów ściszył głos – o ile fascynuje mnie to miejsce, to jednak im szybciej stąd wyjedziemy, tym lepiej.

* * *

            Siedzieliśmy w olbrzymiej jadalni, przy dużym stole z ciemnego drewna, którego solidny blat zastawiony był wszelkiej maści smakołykami. Udziec barani, jagnięcina, piersi kurczaka. Do tego ziemniaki, wszelkiej maści sałatki oraz regionalne wino czerwone, które widział mój przyjaciel, jak chłodziło się w tutejszych piwnicach.
            Stół był długi na dziesięć metrów i szeroki na dwa. Po jednej stronie siedziała lady Florica, a po drugiej my. Usługiwał nam jeden człowiek – ten sam, który przywiózł nas tutaj. Milczący jegomość stał przy pani tego dobytku i nie ruszył się nawet o milimetr, chyba że na wyraźne polecenie swojej pani. Twarz, której mogłem się teraz przyjrzeć niezwykle uważnie, była niczym ciosana w kamieniu. Ostre rysy twarzy, głęboko osadzone, ciemne oczy, silna budowa, nadawały tej postaci osobliwy i budzący respekt wygląd.
            Długą chwilę jedliśmy w milczeniu, właściwie to jadłem tylko ja i mój przyjaciel, gdyż talerz Florici cały czas był pusty. Nie tknęła nawet wina, a jedynie trzymała kieliszek i obracała nim delikatnie to w jedną, to w drugą stronę.
            - Wyborny posiłek – rzekł Kisch, który kończył swój udziec i dopychał go sałatką z pomidorami – proszę przekazać moje podziękowania dla szefa kuchni.
            - Myślę, że może pan to zrobić  osobiście – Mówiąc to wskazała dłonią na stangreta – Vlad jest wyśmienitym kucharzem.
            Mężczyzna lekko skinął głową, jednak wyraz jego twarzy, dalej pozostał niezmieniony.
            - Cóż! Moje uznanie mister Vlad. Można by rzec, że jest to człowiek orkiestra – odparł wesoło Kisch – powozi równie dobrze, jak gotuje. Czy wykaże się nazbyt wielką śmiałością, gdy spytam, czy ktoś jeszcze ze służby mieszka w pałacu? Przyznam, że wędrując za dnia po korytarzach, odczuwałem dziwną pustkę.
            Lady Florica wydała się lekko zamyślona. Powoli odłożyła kieliszek z winem, którym się bawiła i spojrzała na mojego przyjaciela. Mógłbym przysiąc, że z jej oczu posypały się gromy, jednak Kisch albo tego nie zauważył albo zignorował. Jedno jest pewne sprowokował ją i o to mu chodziło. Choć poszło mu to nad wyraz łatwo.
            - Obecnie cała moja służba poza Vladem, jest poza zamkiem. Dopełnia wszystkich formalności związanych z moim wyjazdem. Nie jest to łatwe zważywszy na fakt, że pakowanie mojego dobytku to dość czasochłonne zajęcie.
            - Rozumiem – odparł Kisch – jak rozumiem planuje pani podróż pociągiem?
            Florica przytaknęła głową.
            - Pozwoli pani, że coś spytam – Kisch upił duży łyk wina ze swojego kieliszka – nie boi się pani, lady Florico?
            Oniemiały popatrzyłem na mojego przyjaciela, który z kolei nie spuszczał wzroku z kobiety. Ta siedziała jakby zamyślona, długi czas zwlekając z odpowiedzią.
            - Czego miałabym się bać panie Kisch?
            - Cóż, nie są to spokojne czasy. Zwłaszcza w tym regionie Europy, do którego pani zmierza. Życie na południu wydaje się sielanką w porównaniu z tym co dzieje się w sercu kontynentu. Z jednej strony Francuzi i ich rosnący apetyt na Europę. Niemcy, które równie są groźne, Rosja gdzie car ma już dość swojego zimnego, syberyjskiego pałacu i także spogląda w ciepłe rejony kontynentu. Należy także pamiętać, że rejony dawnej Polski nie są zbytnio bezpieczne także z powodu licznych ruchów rewolucyjnych, które mają tam miejsce.
            - Pociąga pana niebezpieczeństwo panie Kisch? – spytała nagle Florica.
            - Cóż, nie ukrywam, że spokojne bytowanie w domu przy kominku z gazetą w ręku, nie leży w mojej naturze. O ile odpoczynek po pracy, czy też podróży jest wskazany dla nabrania sił, o tyle dłuższe takie przebywanie w bezczynności, powoduje u mnie depresję. Niemniej czy można powiedzieć, że pociąga mnie niebezpieczeństwo? Nie raz spotkałem naszą poczciwą kostuchę, jednak dobry Bóg uchował mnie przed niebezpieczeństwem...
            W chwili gdy mój przyjaciel wypowiadał ostatnie słowa, Lady Florica momentalnie odsunęła się od stołu. Z gardła jej dobył się dziwny syk, a ręka zasłoniła lico, niczym u chłopca chroniącego się przed lecącą ku niego piłką.
            - Ach! Co też pan mówi! Zwykłe szczęście!
            Oczy kobiety zapłonęły żywym ogniem. Czułem jak kawałek mięsa staje mi w gardle. Przyznam, że takiej reakcji się nie spodziewałem. Atmosfera tego miejsca i zachowania jego władczyni, przyprawiały mnie o coraz większy nie pokój.
            - Ta…jak to pan nazywa… boska pomoc – Flocrica wstała od stołu i zaczęła wędrować po jadalni – czy ona według pana jest?
            Dłuższą chwilę zajęło Kischowi odpowiedź na to pytanie. Kolejne sekundy zdawały się przeciągać w nieskończoność. W jadalni panowała nieprzejednana cisza. Sługa Vlad, który jak wychodzi, pełnił każdą możliwą funkcję w tym zamku, przypominał marmurowy posąg.
            - Skoro o to pani pyta, powinniśmy zając najpierw o to, czym jest Bóg?
            Tutaj zrobił dłuższą pauzę i omiótł wzrokiem naszą trójkę.

* * *
           
Odpowiedź Kischa:
Niewierzący profesor filozofii stojąc w audytorium wypełnionym studentami zadaje pytanie jednemu z nich:
- Jesteś chrześcijaninem synu, prawda?
- Tak, panie profesorze.
- Czyli wierzysz w Boga.
- Oczywiście.
- Czy Bóg jest dobry?
- Naturalnie, że jest dobry.
- A czy Bóg jest wszechmogący? Czy Bóg może wszystko?
- Tak.
- A Ty - jesteś dobry czy zły?
- Według Biblii jestem zły.
Na twarzy profesora pojawił się uśmiech wyższości
- Ach tak, Biblia!
A po chwili zastanowienia dodaje:
- Mam dla Ciebie pewien przykład. Powiedzmy że znasz chorą I cierpiącą osobę, którą możesz uzdrowić. Masz takie zdolności. Pomógłbyś tej osobie? Albo czy spróbowałbyś przynajmniej?
- Oczywiście, panie profesorze.
- Więc jesteś dobry...!
- Myślę, że nie można tego tak ująć.
- Ale dlaczego nie? Przecież pomógłbyś chorej, będącej w potrzebie osobie, jeśli byś tylko miał taką możliwość. Większość z nas by tak zrobiła. Ale Bóg nie.
Wobec milczenia studenta profesor mówi dalej
- Nie pomaga, prawda? Mój brat był chrześcijaninem i zmarł na raka, pomimo że modlił się do Jezusa o uzdrowienie. Zatem czy Jezus jest dobry? Czy możesz mi odpowiedzieć na to pytanie?
Student nadal milczy, więc profesor dodaje
- Nie potrafisz udzielić odpowiedzi, prawda?
Aby dać studentowi chwilę zastanowienia profesor sięga po szklankę ze swojego biurka i popija łyk wody.
- Zacznijmy od początku chłopcze. Czy Bóg jest dobry?
- No tak... jest dobry.
- A czy szatan jest dobry?
Bez chwili wahania student odpowiada
- Nie.
- A od kogo pochodzi szatan?
Student aż drgnął:
- Od Boga.
- No właśnie. Zatem to Bóg stworzył szatana. A teraz powiedz mi jeszcze synu - czy na świecie istnieje zło?
- Istnieje panie profesorze ...
- Czyli zło obecne jest we Wszechświecie. A to przecież Bóg stworzył Wszechświat, prawda?
- Prawda.
- Więc kto stworzył zło? Skoro Bóg stworzył wszystko, zatem Bóg stworzył również i zło. A skoro zło istnieje, więc zgodnie z regułami logiki także i Bóg jest zły.
Student ponownie nie potrafi znaleźć odpowiedzi..
- A czy istnieją choroby, niemoralność, nienawiść, ohyda? Te wszystkie okropieństwa, które pojawiają się w otaczającym nas świece?
Student drżącym głosem odpowiada
- Występują.
- A kto je stworzył?
W sali zaległa cisza, więc profesor ponawia pytanie
- Kto je stworzył?
Wobec braku odpowiedzi profesor wstrzymuje krok i zaczyna się rozglądać po audytorium. Wszyscy studenci zamarli.
- Powiedz mi - wykładowca zwraca się do kolejnej osoby
- Czy wierzysz w Jezusa Chrystusa synu?
Zdecydowany ton odpowiedzi przykuwa uwagę profesora:
- Tak panie profesorze, wierzę.
Starszy człowiek zwraca się do studenta:
- W świetle nauki posiadasz pięć zmysłów, które używasz do oceny otaczającego cię świata. Czy kiedykolwiek widziałeś Jezusa?
- Nie panie profesorze. Nigdy Go nie widziałem.
- Powiedz nam zatem, czy kiedykolwiek słyszałeś swojego Jezusa?
- Nie panie profesorze..
- A czy kiedykolwiek dotykałeś swojego Jezusa, smakowałeś Go, czy może wąchałeś? Czy kiedykolwiek miałeś jakiś fizyczny kontakt z Jezusem Chrystusem, czy też Bogiem w jakiejkolwiek postaci?
- Nie panie profesorze.. Niestety nie miałem takiego kontaktu.
- I nadal w Niego wierzysz?
- Tak.
- Przecież zgodnie z wszelkimi zasadami przeprowadzania doświadczenia, nauka twierdzi że Twój Bóg nie istnieje... Co Ty na to synu?
- Nic - pada w odpowiedzi - mam tylko swoją wiarę.
- Tak, wiarę... - powtarza profesor - i właśnie w tym miejscu nauka napotyka problem z Bogiem. Nie ma dowodów, jest tylko wiara.
Student milczy przez chwilę, po czym sam zadaje pytanie:
- Panie profesorze - czy istnieje coś takiego jak ciepło?
- Tak.
- A czy istnieje takie zjawisko jak zimno?
- Tak, synu, zimno również istnieje.
- Nie, panie profesorze, zimno nie istnieje.
Wyraźnie zainteresowany profesor odwrócił się w kierunku studenta.
Wszyscy w sali zamarli. Student zaczyna wyjaśniać:
- Może pan mieć dużo ciepła, więcej ciepła, super-ciepło, mega ciepło, ciepło nieskończone, rozgrzanie do białości, mało ciepła lub też brak ciepła, ale nie mamy niczego takiego, co moglibyśmy nazwać zimnem. Może pan schłodzić substancje do temperatury minus 273,15 stopni Celsjusza (zera absolutnego), co właśnie oznacza brak ciepła - nie potrafimy osiągnąć niższej temperatury. Nie ma takiego zjawiska jak zimno, w przeciwnym razie potrafilibyśmy schładzać substancje do temperatur poniżej 273,15stC. Każda substancja lub rzecz poddają się badaniu, kiedy posiadają energię lub są jej źródłem. Zero absolutne jest całkowitym brakiem ciepła. Jak pan widzi profesorze, zimno jest jedynie słowem, które służy nam do opisu braku ciepła. Nie potrafimy mierzyć zimna. Ciepło mierzymy w jednostkach energii, ponieważ ciepło jest energią. Zimno nie jest przeciwieństwem ciepła, zimno jest jego brakiem.
W sali wykładowej zaległa głęboka cisza. W odległym kącie ktoś upuścił pióro, wydając tym odgłos przypominający uderzenie młota.
- A co z ciemnością panie profesorze? Czy istnieje takie zjawisko jak ciemność?
- Tak - profesor odpowiada bez wahania - czymże jest noc jeśli nie ciemnością?
- Jest pan znowu w błędzie. Ciemność nie jest czymś, ciemność jest brakiem czegoś. Może pan mieć niewiele światła, normalne światło, jasne światło, migające światło, ale jeśli tego światła brak, nie ma wtedy nic i właśnie to nazywamy ciemnością, czyż nie? Właśnie takie znaczenie ma słowo ciemność. W rzeczywistości ciemność nie istnieje. Jeśli istniałaby, potrafiłby pan uczynić ją jeszcze ciemniejszą, czyż nie?
Profesor uśmiecha się nieznacznie patrząc na studenta. Zapowiada się dobry semestr.
- Co mi chcesz przez to powiedzieć młody człowieku?
- Zmierzam do tego panie profesorze, że założenia pańskiego rozumowania są fałszywe już od samego początku, zatem wyciągnięty wniosek jest również fałszywy.
Tym razem na twarzy profesora pojawia się zdumienie:
- Fałszywe? W jaki sposób zamierzasz mi to wytłumaczyć?
- Założenia pańskich rozważań opierają się na dualizmie - wyjaśnia student
- twierdzi pan, że jest życie i jest śmierć, że jest dobry Bóg i zły Bóg. Rozważa pan Boga jako kogoś skończonego, kogo możemy poddać pomiarom. Panie profesorze, nauka nie jest w stanie wyjaśnić nawet takiego zjawiska jak myśl. Używa pojęć z zakresu elektryczności i magnetyzmu, nie poznawszy przecież w pełni istoty żadnego z tych zjawisk. Twierdzenie, że
śmierć jest przeciwieństwem życia świadczy o ignorowaniu faktu, że śmierć nie istnieje jako mierzalne zjawisko. Śmierć nie jest przeciwieństwem życia, tylko jego brakiem. A teraz panie profesorze proszę mi odpowiedzieć Czy naucza pan studentów, którzy pochodzą od małp?
- Jeśli masz na myśli proces ewolucji, młody człowieku, to tak właśnie jest.
- A czy kiedykolwiek obserwował pan ten proces na własne oczy?
Profesor potrząsa głową wciąż się uśmiechając, zdawszy sobie sprawę w jakim kierunku zmierza argumentacja studenta. Bardzo dobry semestr, naprawdę.
- Skoro żaden z nas nigdy nie był świadkiem procesów ewolucyjnych I nie jest w stanie ich prześledzić wykonując jakiekolwiek doświadczenie, to przecież w tej sytuacji, zgodnie ze swoją poprzednią argumentacją, nie wykłada nam już pan naukowych opinii, prawda? Czy nie jest pan w takim razie bardziej kaznodzieją niż naukowcem?
W sali zaszemrało. Student czeka aż opadnie napięcie.
- Żeby panu uzmysłowić sposób, w jaki manipulował pan moim poprzednikiem, pozwolę sobie podać panu jeszcze jeden przykład - student rozgląda się po sali
- Czy ktokolwiek z was widział kiedyś mózg pana profesora?
Audytorium wybucha śmiechem.
- Czy ktokolwiek z was kiedykolwiek słyszał, dotykał, smakował czy wąchał mózg pana profesora? Wygląda na to, że nikt. A zatem zgodnie z naukową metodą badawczą, jaką przytoczył pan wcześniej, można powiedzieć, z całym szacunkiem dla pana, że pan nie ma mózgu, panie profesorze. Skoro nauka mówi, że pan nie ma mózgu, jak możemy ufać pańskim wykładom, profesorze?
W sali zapada martwa cisza. Profesor patrzy na studenta oczyma szerokimi z niedowierzania. Po chwili milczenia, która wszystkim zdaje się trwać wieczność profesor wydusza z siebie:
- Wygląda na to, że musicie je brać na wiarę.
- A zatem przyznaje pan, że wiara istnieje, a co więcej - stanowi niezbędny element naszej codzienności. A teraz panie profesorze, proszę mi powiedzieć, czy istnieje coś takiego jak zło?
Niezbyt pewny odpowiedzi profesor mówi
- Oczywiście że istnieje.Dostrzegamy je przecież każdego dnia. Choćby w codziennym występowaniu człowieka przeciw człowiekowi. W całym ogromie przestępstw i przemocy
obecnym na świecie. Przecież te zjawiska to nic innego jak właśnie zło.
Na to student odpowiada:
- Zło nie istnieje panie profesorze, albo też raczej nie występuje jako zjawisko samo w sobie. Zło jest po prostu brakiem Boga. Jest jak ciemność i zimno, występuje jako słowo stworzone przez człowieka dla określenia braku Boga. Bóg nie stworzył zła. Zło pojawia się w momencie, kiedy człowiek nie ma Boga w sercu. Zło jest jak zimno, które jest skutkiem braku ciepła i jak ciemność, która jest wynikiem braku światła.

* * *

            Kisch skończył swoją wypowiedź i nalał sobie wina, po czym natychmiast upił pół kielicha. Mój wzrok skupił się teraz na Florice, której beznamiętne spojrzenie wpatrzone było w ciemny krajobraz za oknem.
            - To pana odpowiedź panie Kisch? – spytała głosem równie pozbawionym wszelkich uczuć to jej oczy.
            - Tak.
            - Rozumiem – Florica odwróciła się w naszą stronę – interesujące panie Kisch. Panowie pozwolą, że ich teraz opuszczę. Chciałabym dokończyć przygotowania do wyjazdu. Czy nie obrażą się panowie, jeśli podpisane dokumenty dostarczę panom jutro?
            - W żadnym wypadku. Jeśli takie pani ma życzenie.
            - W takim razie życzę panom spokojnej nocy.
            Wstaliśmy i odwzajemniliśmy ukłon. Gdy tylko kobieta wraz ze swoim sługą opuściła jadalnię, poczuliśmy niespodziewaną ulgę. Popatrzyłem, na mojego przyjaciela, którego spokojna do tej pory twarz przybrała zaniepokojony wyraz.
            - Na boga, to było… dziwne, żeby nie powiedzieć bardziej… - rzekłem w końcu.
            - Nie krępuj się przyjacielu. Jakiego byś teraz słowa nie użył. Nie oddałoby to pełni grozy, jaka przetacza się przez to miejsce – Kisch upił łyk wina – jesteś wierzący?
            Nie wiedzieć czemu, ale pytanie przyjaciela w ogóle mnie w tym momencie nie zaskoczyło.
            - Jestem – odparłem spokojnie.
            - W takim razie dziś w nocy, módl się, tak żarliwie jak nigdy przedtem. Módl się, bo być może od dzisiejszej modlitwy, bardziej niż kiedykolwiek zależy twoje życie.
            Teraz pisząc te wspomnienia, dopiero zdaję sobie sprawę, jak prorocze były wtedy słowa mojego przyjaciela.



-------------------------------------------------------------------------------------------------------

Kolejny rozdział. Pragnę wszystkich przeprosić, że tak długo kazałem wam na niego czekać. Dość duża liczba obowiązków, a także - czego nie ukrywam - chęć odpoczynku sprawiają, że ciężko się zabrać za kolejny rozdział. Cieszę się, że są ludzie, którzy jeszcze to czytają :)

Co do samego rozdziału, to fragment, w którym Kisch odpowiada Florice nie jest mojego autorstwa. Jest to anegdota dotycząca Einsteina i jego konwersacji z profesorem fizyki na temat Boga i wiary. Nie wiem czy jest to prawdziwa historia, niemniej uznałem, że jest to najlepsza odpowiedź jaką mógł udzielić Kisch :)

Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy ukaże się kolejny rozdział. Blogu nie zawiesiłem (gdybym to zrobił, to z czystego lenistwa pewnie bym go już nigdy nie reanimował). Jednak nie zapomniałem o nim i w wolnych chwilach opracowuje kolejne rozdziały :)

Dziękuję wszystkim wiernym czytelnikom (Szczególnie Pawłowi) :)

Pozdrawiam
Przemek

środa, 8 czerwca 2016

ROZDZIAŁ IV

Z dziennika Egona Erwina Kischa
25 sierpnia 1837

25 sierpnia 1837, właśnie jestem w trakcie podróży do Tulcei. Wraz z moim serdecznym przyjacielem pochodzącym z Serbii Nikola Teslą, zostaliśmy poproszeni o pośrednictwo w sprzedaży Zamku Rycerskiego Korzkwi, znajdującego się na dawnych terenach Królestwa Polskiego, a obecnie należącego do carskiej Rosji, która w ostatnim czasie znacząco powiększyła swoje wpływy w tej części Europy.
            Zakupem wspomnianej włości zainteresowana jest pewna szlachecka rodzina pochodząca i mieszkająca w Rumunii, której nazwisko rodowe – Serban – jest właściwie głównym, o ile nie jedynym powodem, dla którego zgłosiłem się na tą długą wyprawę. Nie byłoby to możliwe z racji na moje czeskie pochodzenie, gdyby nie fakt, że w jednym ze swoich artykułów poświęconych Częstochowie, w zupełnie nie zamierzony sposób zrobiłem reklamę biura zajmującego się pośrednictwem sprzedaży posiadłości i ziem w imieniu caratu. Jak stwierdził zajawiedujuszij biura Fiodor Sołogub „Panie Kisch, dzięki panu jesteśmy znani w całej republice (chodzi oczywiście o niedawno upadłe Księstwo Warszawskie), jestem pana dozgonnym dłużnikiem, balszoj spasiba”.
Nie trzeba oczywiście wspominać, że dostałem propozycję współpracy. Szczerze mówiąc nie byłem nią zainteresowany i przy pierwszej rozmowie, na temat wyprawy do Tulcei, odrzekłem, że pracuję nad ważnym artykułem o obecnej sytuacji mniejszości polskiej, co nawiasem mówiąc nie było do końca prawdą. Owszem pisałem artykuł, ale nie o mniejszości polskiej, gdyż ciężko mówić o jakiejkolwiek mniejszości, gdy dany teren zamieszkuje 80% jej rdzennych mieszkańców. Propaganda jednak nakazywała robić swoje i traktować Polaków, jako „gości” na ich własnych ziemiach. Tak więc, jak wspomniałem nie był to artykuł o mniejszości, a także ich sytuacji społecznej. Był to szkic historyczny, w którym starałem się opisać życie prostych mieszkańców po upadku Księstwa. Prawdy nie powiedziałem oczywiście panu Sołogubowi z tego względu, że jako przedstawiciel narodu rosyjskiego mógł się poczuć dotknięty faktem, że swoją energię „marnuję” na takie błahe – w jego zapewne mniemaniu - sprawy. W końcu nie wiadomo kiedy znajomość z nim, może mi się jeszcze przydać.
Jak już wspomniałem, nie byłem z początku zainteresowany wyprawą do Rumunii, gdyby nie moja wrodzona ciekawość, która zaraz po rozmowie z Fiodorem nakazała mi, udać się do pobliskiej biblioteki, gdzie pobieżnie przestudiowałem historię tej ziemi. Zaciekawienie moje wzięło się z pytania, po co ktoś miałby się zainteresować zamkiem oddalonym od miejsca swojego zamieszkania ponad 1000 kilometrów. Niewątpliwie musiał to być, ktoś wyjątkowo ekscentryczny, znudzony życiem, bądź jedno i drugie. Nie codziennie trafia się ktoś, kto jest gotów przejechać 1/3 Europy tylko po to, aby jeden pałac zamienić na drugi. Każdy szanujący się reporter, podobnie jak i ja, doszedłby do wniosku, że sprawa jest godna uwagi.
Długi czas studiowałem opasłe tomy historyczne i mojej uwagi nie przykuło nic szczególnego, co czyniłoby rodzinę Serban wyjątkową, do czasu, gdy trafiłem na stare wycinki z tamtejszych gazet, które – nie wiedzieć jaki cudem – znalazły się w bibliotece. Jako, że nie władam jeżykiem rumuńskim, poprosiłem mojego przyjaciele Teslę o przetłumaczenie wspomnianych wycinków. Historia w nich zawarta, natychmiast przykuła moją uwagę i rozpaliła ciekawość. Opis dnia narodzin księżnej Florici, późniejszej władczyni, strzępki informacji o kolejnych reformach prawa karnego i w końcu najciekawsze, tajemnicze zniknięcie na jakiś czas wszystkich mieszkańców pałacu i ich powtórne pojawienie się kilka dni później. Nie było bynajmniej dziwne to, że cała rodzina wraz z służbą opuszczała pałac i wędrowała po kraju. Jednak, jak pisał autor jednego z tekstów, wszyscy mieszkańcy zamku opuścili go nagle, jakby w jednej chwili zapadli się pod ziemię, by po kilku latach władczyni wróciła na swoje ziemie w towarzystwie… może niech poniższa notatka będzie świadectwem tego dziwnego zjawiska.
„…tego wieczoru, gdy część mieszkańców zbierała się w gospodach po całym dniu pracy, racząc się miejscowymi trunkami i jadłem, schowawszy pióro do torby, usiadłem w kącie gospody i sączyłem swój napój. W tym momencie do karczmy wpadł zdyszany mężczyzna. Z początku nie zwracałem na niego uwagi, gdyż wielu takich przewija się tutaj co wieczór.
            - Księżna Florica! Książna Florica wróciła!
            Te słowa sprawiły, że wyplułem cały napój, który miałem właśnie w ustach. Oniemiały, z resztą jak wszyscy w karczmie, popatrzyliśmy na mężczyznę, który ciągle nie mógł złapać oddechu.
            Przepchnąwszy się przez tłum ludzi, dopadłem do wieszcza tej nowiny. W tym czasie, jeden z mężczyzn, także podszedł do zdyszanego człowieka i począł nim trząść oraz na przemian wypytywać co się stało, to oskarżać o wygadywanie bredni. Nim przybysz doszedł do siebie, minęła dłuższa chwila. Wciąż jeszcze drżącym głosem opowiedział jak to zmierzał w kierunku gospody, w której się znajdowaliśmy gdy nagle uwagę jego przykuł widok trójki wędrowców podróżujących konno ulicami miasta. To na co mężczyzna zwrócił uwagę, to ubiór przybyszy. Wszystkie trzy postacie odziane były w czarne długie płaszcze, na głowy miały zarzucone kaptury, które całkowicie skrywały ich głowy i twarze.
            Jak wspomina mężczyzna, miał już iść dalej, gdy nagle powiał mocniejszy wiatr, który zsunął kaptur z jednej z głów…”
            Nie trzeba domyślać się co było dalej. Mężczyzna rozpoznał prawowitą władczyni i w te pędy pognał do gospody, ogłosić wszystkim nowinę. W notatce nie ma nic wspomnianego o tym, czy zebrani uwierzyli mężczyźnie czy nie. Nawet jeśli w tłumie znaleźli się sceptycy, którzy nie brali na poważnie zasłyszanych słów, ich wątpliwości zostały rozwiane tej samej nocy, gdy to z zamku dochodziły niesamowicie głośne wrzaski, brzmiące jak śmiech, które według relacji zbudziły mieszkańców miasteczka. Od tego czasu także władczyni sporadycznie pojawiała się w mieście, sama bądź w towarzystwie stangreta, jednak zawsze tylko po zachodzie słońca. Nie udzielała się już jednak w życiu miasta. W ogóle sprawiała wrażenie, jakby nie interesowały ją sprawy Tulcei, nawet te najważniejsze. Jej wizyty natomiast ograniczały się jedynie do spokojnych przejazdów konno wzdłuż ulic.
            Zrozumiałe zatem jest, że obok czegoś takiego nie można przejść obojętne, toteż następnego dnia udałem się do biura Fiodora, gdzie oznajmiłem, że przystaję na jego propozycję. Sołogub był niezwykle rad z mojej decyzji, a szybkość z jaką dopełnił wszelkich formalności w związku z moim wyjazdem, potwierdziły moje przypuszczenia, że temu doświadczonemu handlarzowi nieruchomościami zależy na tej transakcji jak na niczym innym. Nie robił także, żadnych przeszkód gdy oznajmiłem, że chcę zabrać swojego przyjaciela w charakterze tłumacza.
            Tak oto siedzę teraz w pociągu relacji Wiedeń – Budapeszt skąd mamy przesiadkę do pociągu jadącego do Bukaresztu, a następnie tamtejszym transportem udamy się wprost do Tulcei.

* * *

            Z dziennika Egona Erwina Kischa
26 sierpnia 1837

            Jeśli wierzyć konduktorowi, to już jutro powinniśmy być w Bukareszcie. Nie mogę się doczekać, kiedy moja stopa dotknie dworcowego chodnika. Nie umniejszając oczywiście nic linii kolejowej, z których usług korzystamy, moje plecy po prawie całym dniu siedzenia zaczynają się powoli buntować przeciwko takiemu stanu rzeczy. Nie pomagają nawet spacery między wagonami, ani wygodne prycze w wagonie sypialnym, który oczywiście jest do naszej dyspozycji. W tym aspekcie podziwiam mojego przyjaciela, któremu warunki bytowania zdają się w ogóle nie przeszkadzać. Być może praca naukowa, której ostatnimi czasy oddał się bezwiednie, sprawiała, że świat zewnętrzny nie miał prawie w ogóle dostępu do jego umysłu.
            - To byłoby wspaniałe! – Tesla wydawał się niezwykle ożywiony. Podniosłem wzrok znad gazety i spostrzegłem, że aktualnie był zatopiony w swoim dzienniku, który prowadził bardzo skrzętnie – jeszcze jakieś dziesięć może dwadzieścia lat i świat tak pójdzie do przodu, jak nigdy. To będzie prawdziwa rewolucja przemysłowa! Para, którą się teraz tak wszyscy zachwycają, pójdzie w odstawkę.
            - Drogi Nikola – odparłem spokojnie – nie jestem co prawda człowiekiem uczonym i obytym w naukach ścisłych, a już na pewno nie w zaawansowanej fizyce, ale z tego co mi wiadomo ta twoja, jak ją nazywasz elektryczność, nie może się równać z siłą jaką daje węgiel i para wodna, które są w stanie poruszać tak wielkie maszyny jakim jest choćby ten pociąg.
            Nikola Tesla od kilku lat jest zafascynowany wszelkimi sprawami związanymi z wyładowaniami elektrycznymi. Nie znam bliżej powodów, dla których temat ten tak bardzo go zafascynował, niemniej nie przejawia żadnych cech charakterystycznych dla ludzi z słomianym zapałem. Przeciwnie. Jest nie tylko w pełni oddany sprawie, ale przejawia ogromną wiarę i nadzieję związaną właśnie z elektrycznością.
            - Ależ Egonie – odparł ożywiony Tesla – zapewniam cię, że ta elektryczność, którą tak teraz gardzisz, nie tylko zrówna się, ale jestem nawet przekonany, że prześcignie w swojej mocy energię opartą na parze.
            - Wierzyć mi się nie chce. Pomijam już fakt, że na chwilę obecną mówimy tylko o sile hipotetycznej. Nie przeczę, że zjawisko elektryczności panuje w przyrodzie o czym świadczą na przykład błyskawice podczas burzy. Przyznasz sam, że ich moc jest potężna w porównaniu z tym co można uzyskać przez pocieranie kawałka metalu o wełnę. Nie wiem doprawdy, co musiałby zrobić człowiek, aby wytworzona przez niego energia, choć trochę zbliżyła się swoją mocą do siły pioruna.
            - I tu się mylisz mój przyjacielu – Tesla wyprostował się i chudym, długim palcem zakręcił kilka razu swój cienki wąs, po czym poklepał ręką swoją podróżna walizkę, która stała obok jego nóg – Już niedługo mam nadzieję, światło dzienne ujrzy mój projekt. Zostało kilka drobnych korekt do wprowadzenia. Mam nadzieję pokazać, że jeśli tak małe urządzenie będzie potrafiło dać światło na tyle mocne, aby oświetlić niewielkie pomieszczenie to powiększone dziesięciokrotnie…nie! Stukrotnie! Pozwoliłoby zasilić w energię elektryczną kilka domów!
            - Szaleństwo! – poczułem nieopisane zdziwienie i lekkie wzburzenie. Nie wiedziałem bowiem czy Tesla w tym momencie żartuje ze mnie i z mojej niewiedzy, czy naprawdę wierzy w to co mówi.
            - Szaleństwo powiadasz… - Tesla bynajmniej nie poczuł się urażony moimi słowami, przez chwile tkwił w zadumie. Niczym nauczyciel. Który myśli jak najlepiej średnio-pojętnemu uczniowi, wytłumaczyć trudne zagadnienie – Nie udowodnię ci tego teraz, z racji panujących warunków, więc proszę przyjmij to co mówię za prawdę. Zaręczam cię, że każde  z moich słów, które teraz wypowiem ma naukowe oparcie w obliczeniach. Jak sam już wspomniałeś, aby uzyskać efekt wyładowania elektrycznego, wystarczy pocierać bawełnę o metal, a później ów kawałek metalu przyłożyć do drugiego metalu. Trach! – Tesla pstryknął palcami – iskra przeskakuje.
            Nic nie odpowiadałem, pokiwałem tylko twierdząco głową.
            - Dobrze więc – kontynuował Tesla – teraz wyobraź sobie, że takie same wyładowywania można uzyskać poprzez pocieranie metalowych szczotek o aluminiowe segmenty ustawione w niewielkiej, powiedzmy kilkumilimetrowej odległości od siebie.
            - Słyszałem, to się chyba nazywa maszyna elektrostatyczna.
            - Dokładnie – Tesla wydał się niezwykle rozentuzjazmowany moją, nazwijmy to, wiedzą. Jeśli mój eksperyment się powiedzie, to będę niemal w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach pewien, że w przyszłości, taka maszyna będzie w stanie zaopatrzyć w prąd cały dom.
            - Hmmm. Przyznam, że interesująca teoria. Dostrzegam jednak pewną lukę. Za pozwoleniem. Widziałem kiedyś na pokazach takie urządzenie i wiem, że aby ją uruchomić, ktoś musi stać obok i kręcić korbą. Mówisz, że odpowiednio duże urządzenie, będzie w stanie zasilić dom. Załóżmy, że to prawda, ale jak chcesz wprawić je w ruch? Potrzebujesz energii do wytworzenia… energii. Widzę tutaj problem nie do rozwiązania
            Myślałem, że zaszyłem mojego przyjaciela, gdyż dłuższy czas siedział w milczeniu. Twarz jego była jak ciosana z kamienia, żadnych uczuć, żadnych emocji.
            - Bynajmniej mój przyjacielu! – odparł w końcu Tesla, którego lico w jednej chwili przybrało radosny wyraz – uzyskać energię jest bardzo prosto!
            - W jaki to niby sposób?
            - Natura… natura przyjacielu!
            Chciałem coś powiedzieć, jednak Tesla dał znak ręką, że będzie kontynuował wypowiedź.
            - Woda, wiatr, para. Te wszystkie czynniki w przeszłości nieraz przysłużyły się ludzkości. Młyny, wiatraki, maszyny parowe. Cóż za problem, aby taką nazwijmy to fabrykę prądu na wzór młyna wodnego, postawić przy wodzie? Woda wprawi w ruch główne koło, które następnie poruszy kolejne koła, które będą wytwarzać prąd.
            Oniemiałem. Przyznam, że nie miałem argumentów i długi czas słuchałem wywodu Tesli na temat jego wizji. Tak oto dojechaliśmy do stacji w Budapeszczie, skąd czekała nas przesiadka w pociąg bezpośrednio do stolicy Rumunii.

* * *

Z dziennika Egona Erwina Kischa
5 Września 1837

Podróż zajęła nam nieco więcej czasu niż zakładaliśmy. Wojna odcisnęła swoje piętno w całej Europie, zwłaszcza tutaj, na wschodzie. Pociągi nie chodziły tak regularnie, jak chociażby w Niemczech czy Austrii. Zmuszeni byliśmy wynająć dwa, jednoosobowe pokoje hotelowe na 3 dni na Węgrzech. Po dotarciu do Rumunii, bez problemów już znaleźliśmy dyliżans, który wiózł nas do Tulcei. Warunki podróży niestety znacząco odstawały od tych panujących w pociągu, zwłaszcza że rumuńskie drogi odbiegają standardami od swoich zachodnich odpowiedników.
Do celu podróży dotarliśmy około godziny 9 wieczór. Tam byliśmy umówieni pod „Gospodą u Feldeposta”, gdzie miał czekać na nas stangret rodziny Serban, który miał nas zabrać bezpośrednio na zamek.
Opuszczając karetę, czułem jak wszystkie zastane od podróży kości grają pod wpływem nagłej zmiany pozycji. Wzięliśmy swoje bagaże, a ponieważ było jeszcze trochę czasu, postanowiliśmy zakosztować jednego z tutejszych chmielowych trunków. Gospoda była duża i schludna. Nie była jedną z tych portowych spelun, które miałem okazje zwiedzić w swoim życiu. Bar znajdował się zaraz na wprost wejścia. Od razu skierowaliśmy do niego swoje kroki. Barman, wysoki mężczyzna, o ciemnych włosach, lekko po pięćdziesiątce podawał akurat piwo trzem mężczyznom, którzy następnie udali się do jednego ze stolików.
Mężczyzna podniósł na nas wzrok i przemówił spokojnym głosem.
- Panowie nietutejszy, jak rozumiem? – poczułem przyjemne zaskoczony angielszczyzną płynąco z ust tego człowieka, mimo że do ideału wiele jej brakowało.
- Tak, zgadza się – odparł Tesla – aż tak rzucamy się w oczy?
- Walizki – barman kiwnął głową w kierunku naszego skromnego dobytku – choć przyznam, że to niecodzienna pora na wizytę w naszym mieście.
- Mieliśmy małe problemy z dojazdem – odparłem szybko.
- Rozumie. Podać coś?
- Dwa tutejsze piwa, zdam się na pana osąd, które są dobre.
- Już podaję – Barman wyjął spod blatu dwa pokaźne kufle i podszedł z nimi do nalewaka. Po chwili wrócił już z pełnymi pucharami.
- Dziękuję bardzo. Jeszcze mam jedno pytanie. Gdzie znajduj się najbliższa poczta?
- Jeśli wyjdzie pan z gospody i skręci w prawo to dwie uliczki dalej, ale o tej porze będzie zamknięta. Chce pan wysłać depeszę?
- Tak, obiecałem mojemu pracodawcy, że dam znać jak tylko dotrę na miejsce.
- W takim razie może pan ją nadać tutaj. Kurier codziennie rano przychodzi i odbiera pisma klientów, którzy z różnych przyczyn nie udali się do urzędu.
- Jeśli nie sprawi to panu żadnego problemu, będę zobowiązany.
- Bardzo proszę, Rodica! – Z głębi sali podeszła do nas kobieta, ciemnowłosa, niższa od barmana o jakieś pół głowy, dość solidnej budowy – kochanie, panowie chcą nadać pismo, weź proszę pójdź na zaplecze po papier i coś do pisania.
Kobieta nic nie odparła, tylko obrzuciła nas obojętnym spojrzeniem, po czym udała się do drzwi w rogu lokalu, skąd zaraz potem wróciła niosąc dla nas przybory oraz kopertę.
- Dziękuję jeszcze raz, jaki będzie koszt wszystkiego?
- Równo jeden leu.
- Bardzo proszę – mówiąc to podałem monetę barmanowi, po czym usiadłem przy barze i napisałem kilka słów do Pana Sołoguba. Następnie wsunąłem pismo do koperty, zakleiłem i zaadresowawszy podałem je barmanowi. Ten wrzucił je do drewnianej skrzynki, której dopiero teraz uważniej się przyjrzałem. Kształtem i formą przypominała te, które widzieliśmy w przy każdym urzędzie pocztowym w tym kraju.
Następne kilkanaście minut spędziliśmy z Teslą na rozmowie. Barman w tym czasie obsługiwał kolejnych gości, których liczba powoli się zwiększała. Gdy skończyliśmy sączyć piwo, mieliśmy się już zbierać do wyjścia, gdy nagle barman nas zatrzymał.
- Przepraszam, że spytam, czy mają państwo może nocleg? – spytał nas spokojnym, tym razem lekko nieśmiałym głosem, po czym zaraz dodał – bo jeśli nie, to mamy jeden wolny pokój.
- Bardzo dziękuję – skłoniłem się lekko – jednak tak się składa, że mamy już nocleg, za kilka minut ma przyjechać pod nas dorożka, która ma nas zabrać do zamku.
Barman w jednej chwili zaniemówił. Lekko czerwonawe lico przybrało teraz niemal białą barwę. Dłonie mężczyzny lekko zadrżały, że omal nie wypuścił z nich kufla, który jeszcze przed chwilą tak starannie wycierał. Zapadła między nami dość niezręczna cisza, toteż chcą dowiedzieć się o co chodzi, zapytałem czy coś się stało.
- Wy… chcecie powiedzieć, że będziecie nocować na zamku?! – barman niemal wykrzyczał to pytanie, cały się przy tym trzęsąc.
W gospodzie zapadło milczenie. Rozmowy ucichły, jakby ucięte nożem, a wszystkie pary oczu skierowane były teraz w nasza stronę. Nie potrafię opisać emocji, które skrywały się za ich spojrzeniami. Stanowiło to mieszaninę strachu, niedowierzania, niechęci…
- Czy coś się stało? – spytał niepewnym głosem Tesla – nie wydaje mi się, żebyśmy powiedzieli coś nietaktownego.
- Naprawdę nie rozumiecie? – Barman dał krok w naszą stronę, dopiero teraz zauważyłem, że jego żona stała obok i mierzyła nas uważnie wzrokiem – uciekajcie, póki wam życie miłe, zaklinam was. Uciekajcie!
- Ciągle nie rozumiem – Tesla, podobnie zresztą jak i ja, był coraz bardziej zdziwiony takim obrotem spraw – chce nam pan powiedzieć, że coś nam grozi.
- Grozi?! Tak! Grozi! Nie zbliżajcie się do zamku! Jeszcze dziś wyje…
Nim skończył, na zewnątrz rozległ się skrzypiący odgłos kół oraz metalowych podków stukających o bruk przy każdym kroku. Wszyscy skierowali teraz wzrok w stronę drzwi o gospody. Tu i ówdzie rozległy się szepty, z których nie byłbym w stanie zrozumieć nic, nawet gdybym znał ich język. Słowa bowiem zlewały się w jeden wielki szum.
Rozległo się pukanie do drzwi. Nerwowość panująca w pomieszczeniu była tak namacalna, że aż przygniatała swoim ciężarem. Skrzydło drzwi uchyliło się skrzypiąc chyba głośniej niż kiedykolwiek przedtem. Do pomieszczenia weszła wysoka postać, odziana w czarny płaszcz z kapturem. Na jej widok od razu przypomniał mi się wspomniany wcześniej artykuł i opis przybyszy podążających konno ulicami miasta. Prawie cała twarz znikała pod połacią materiału.
Nieznajomy kroczył powolnym, acz pewnym krokiem w naszą stronę. Był wzrostu Tesli, a więc wyższy ode mnie o niecałe pół głowy. Teraz gdy stał blisko, mogłem przyjrzeć mu się dokładniej. Ciemne oczy wydawały się być bez puste…nieobecne wręcz. Ostre rysy twarzy utrudniały nieco określenie wieku, ale obstawiam, że był on już po pięćdziesiątce.
- Panowie Kisch i Tesla? – spytał. Choć jego głos nie był donośny, ani on sam nie wypowiedział tych słów głośno, odniosłem wrażenie, że atmosfera w gospodzie zgęstniała jeszcze bardziej.
- Zgadza się – odparłem spokojnie – nazywam się Egon Erwin Kisch, a to mój przyjaciel Nikola Tesla, byliśmy umówieni…
- Witam, wiem wszystko. Panów powóz już czeka. Proszę pozwolić.
Nim zdążyłem zaprotestować, nasze bagaże były już niesione przez stangreta i to bez najmniejszego wysiłku. Udaliśmy się za nieznajomym. Kątek oka zdążyłem dostrzec – a może mi się tylko zdawało – że kilka osób przeżegnało się, gdy opuszczaliśmy lokal.
Po chwili siedzieliśmy w karocy i zmierzaliśmy w stronę zamku. Ten krótki odcinek dłużył się nam w nieskończoność. Przez całą drogę nie odezwaliśmy się ani słowem. Chyba obu nam udzieliły się nastrój z ostatnich minut spędzonych w gospodzie. Nastrój niepewności i pewnego rodzaju strachu. Doprawdy, cóż takiego mogło sprawić, że ludzie tak się zachowywali. Myśli te zaprzątały mi głowę, przez cały ten czas.
W końcu dotarliśmy do celu wyprawy. Karoca zatrzymała się i drzwiczki w jednej chwili się otworzyły. Stangret stał przy stopniu. Wysiadając z pojazdu, czułem jak moja noga prześlizguje się po drewnianym progu. Zacząłem machać instynktownie rękoma w nadziei, że chwycę cokolwiek co sprawi, że nie upadnę z hukiem na kamienną posadzkę. I zapewne tak by się właśnie stało, gdy nagle poczułem silny uścisk na swoim ramieniu. Jakaś siła przytrzymała mnie i w jednej chwili stałem już na chodniku, przed karocą.
Odwróciłem głowę i spostrzegłem, że tym kto mnie pochwycił był nie kto inny tylko stangret. Jego dłoń ciągle trzymała mnie za ramię, które powoli zaczęło mnie boleć. W tej chwili pomyślałem sobie, jak silny musi być ten człowiek, mimo swojego wieku. Łatwość z jaką mnie wyratował od niechybnej znajomości z kamienną posadzką i ten uścisk, nawet silnie zbudowany mężczyzna miałby problem, a do lekkich nie należę. Stangret natomiast zdawał się utrzymać mnie bez najmniejszego wysiłku, a jak już wspomniałem, nie był najmłodszy, a i budowa zaliczała go do ludzi raczej wątłych.
- Proszę uważać panie Kisch – rzekł spokojnie woźnica.
- Tak…dziękuję za pomoc, gdyby nie pan, mój uśmiech straciłby znacznie na swojej wartości – zażartowałem, jednak widząc minę stangreta od razu spoważniałem. Człowiek ten jest albo całkowicie pozbawiony osobowości – w tym poczucia humoru – albo dostał wyraźne instrukcje, żeby nie wchodzić w kontakty z cudzoziemcami przyjeżdżającymi na zamek. Zarówno w jednym jak i drugim przypadku nie było nic nadzwyczajnego. Dość częsta praktyka stosowana na dworach i bogatych domach. Tyś jest sługą moim, cieniem dla innych pozostajesz, masz milczeć i służyć.


* * *

DEPESZA

Nadawca: Egon Erwin Kisch / Tulcea
Odbiorca: Fiodor Kuźmicz Sołogub / Częstochowa ul. Krakowska 5

Treść
Szanowny panie Fiodorze Kuźmiczu Sołogub, pragnę poinformować, że bez większych przeszkód dotarliśmy do miejsca naszego przeznaczenia. Właśnie przebywamy w jednej z tutejszych gospód, gdzie czekamy na przybycie przewodnika, który ma nas zaprowadzić prosto na zamek. Myślę, że najdalej za trzy dni powinniśmy wiedzieć już wszystko, co dotyczy naszej sprawy.

Z wyrazami szacunku

Egon Erwin Kisch